45-minutowy materiał „O tym się nie mówi”, zrealizowany z udziałem najbardziej medialnych polskich lekarzy i lekarek w dziedzinie położnictwa i ginekologii, miał być przełomowym obrazem, a okazał się banalną kompromisiarską agitką. Sfinansowano go z darowizn wpłaconych przez 2028 osób, które uwierzyły, że będzie to „społeczny głos sprzeciwu” wobec wyroku trybunału Przyłębskiej. Film miał mówić o tym, o czym się nie mówi. Zamiast tego powtarza to, co już wiemy: aborcyjna stygma jest normą w środowisku medycznym, a kolejne pokolenia „specjalistów” w kitlach łykają ją jak cukierki (sic!).
Dmuchanie balonika
Zbiórkę na produkcję filmu opatrzono hasłem z ulicznych protestów „myślę, czuję, decyduję”. Te czasowniki odwołują się do sprawczości – do odzyskiwania władzy nad sobą: nad swoim ciałem i życiem. „Chcemy dotrzeć z ekspercką wiedzą do osób – zwolenników zakazu, pokazać jak istotna jest wiedza medyczna…” zapowiadali lekarze i lekarki zaangażowani w produkcję. Wszystko brzmi pięknie, ale trudno uwierzyć tym deklaracjom. Dlaczego? Na początku roku z profilu Dziewuchy Dziewuchom zadałyśmy insta-lekarzom i insta-lekarkom pytanie wprost: czy jesteście pro choice? Inspiracją był wywiad z Krystyną Kacpurą, która spędziwszy 30 lat na czele Federy, oświadczyła, że żaden lekarz w Polsce nigdy nie opowiedział się publicznie za wolnym wyborem w kwestii aborcji. To ciekawy punkt przyłożenia. Klauzulę sumienia wprowadzono przecież w 1996 r. na życzenie środowiska lekarskiego i przy tej okazji zainteresowani nie wahali się zabrać głosu. Skąd więc milczenie w sprawie wolności reprodukcyjnej?
Warto było zweryfikować tezę dyrektorki Federy. Zapytani mogli po prostu milczeć, ale wybrali kompromitację. Samozwańczy „sojusznicy kobiet” nie potrafili udzielić jednoznacznej odpowiedzi lub miotali się pomiędzy różnymi zakresami ograniczeń czasowych. W ich przypadku hasło „nigdy nie będziesz szła sama” trzeba uzupełniać dopiskiem „do 12 tygodnia”. Po tym czasie licz na siebie – i na Aborcję Bez Granic.
Wszystko, czego nie ma
Wracając do „eksperckiej wiedzy” – czy film faktycznie ją dostarcza? Czy prezentuje rzetelne ekspertyzy o aborcji farmakologicznej – tak powszechnej na świecie i dostępnej w warunkach domowych, a w Polsce możliwej tylko dzięki prześladowanym aktywistkom (patrz: sprawa Justyny Wydrzyńskiej)? Czy cytuje rekomendacje Światowej Organizacji Zdrowia, która uznaje aborcję za bezpieczną procedurę i publikuje protokoły zażywania mifepristonu i misoprostolu? Czy, wreszcie, podkreśla, że decyzja o aborcji należy do osoby w ciąży (tej, która „myśli, czuje, decyduje”)? Takich treści próżno szukać w 45-minutowym obrazku.
Nie ma ani słowa o tym, że część z występujących w materiale kobiet, zrobiła aborcję dzięki informacji i wsparciu Aborcji Bez Granic. Nie ma przebitek na tłumy maszerujące w sprzeciwie wobec pseudo-orzeczenia z 2020 roku, nie ma żadnej wypowiedzi o rezolucji Unii Europejskiej, która uznaje prawo do aborcji za prawo człowieka. Nie ma też wskazówek, skąd zamówić w Polsce tabletki poronne, ani do kogo zwrócić się po realną pomoc. To, co najważniejsze z punktu widzenia edukacji i informacji, znalazło się poza kadrem. Kontekst społeczny i wątek aktywistyczny zostały wypreparowane, aby sprzedać nam wizję rzeczywistości ograniczoną do czubka lekarskiego nosa. Choć pokrzywdzone nieludzkim prawem pacjentki dają swoje bolesne świadectwa – to nie one są bohaterkami filmu. Są jedynie „ofiarami wyroku trybunału”. Reflektory kierują się na lekarzy – na ludzi, którzy nie rozumieją potrzeb swoich pacjentek, momentu historycznego, ani roli, jaką mogliby odegrać na froncie społecznej zmiany.
Emocje, że hej
Dr Jędrzejko ekscytuje się swoim wystąpieniem – widać, że ma zadatki na szołmena. Przygotował taką prezentację, że widownia zaraz wyskoczy z butów. W ciemnej sali wyraźnie odcina się obraz z rzutnika – dr Jędrzejko pokazuje zdjęcia zdeformowanych płodów. To te słynne „drastyczne” obrazy, które mają wywoływać silną reakcję emocjonalną – wstręt, dyskomfort, ciarki na plecach. Znam te fotki na pamięć i nie robią na mnie wrażenia – może dlatego, że wiem, jak drastyczne są przeżycia pacjentek, którym odmówiono aborcji. Szkoda, że pejzaży wewnętrznych nie da się ująć z fotograficzną dosłownością. A może znieczuliły mnie po prostu krwawe banery rozmieszczane od lat w całej Polsce? Ciekawe, że „sojusznicy kobiet” sięgają po ten sam arsenał, co antyaborcyjni oszołomi. Jedni i drudzy nie kumają, że makabra nie jest sposobem na robienie aktywizmu. Jedni i drudzy jeszcze nie pojęli, że aborcja nie jest o płodach.
Poziom krindżu wzrasta, gdy dr Jędrzejko z przerażeniem podaje liczbę „nielegalnych” aborcji w stosunku do tych jedynie słusznych i prawidłowych. Po pierwsze: albo kłamie, albo jest ignorantem – samoobsługa aborcyjna <nie jest> nielegalna. Każda z nas może abortować swoją ciążę. Po drugie: po krytyce ze strony Natalii Broniarczyk i Marty Lempart – ten fragment zostaje z filmu usunięty. Ale za to nadal krąży w sieci pamiętne wystąpienie Jędrzejko z Pol’and’Rock Festival, gdzie z fajniacką szczerością opowiada jak „nienawidzi robić aborcji”, a przerwanie zdrowej ciąży to dla niego „zabicie człowieka”. Z takimi „sojusznikami” naprawdę nie potrzebujemy wrogów.
„Lekarz musi zmagać się z pytaniem – panie doktorze, czy wszystko jest w porządku?” – utyskuje dalej doktor w kraju, gdzie osoby w embriopatologicznych ciążach zmagają się z wizją zgonu w szpitalnym łóżku, pod okiem lekarzy grających na zwłokę. A potem płynnie przechodzi do argumentu <algebraicznego>: jego zdaniem, „batalia” w 2020 roku „była o tysiąc płodów”. W skali kraju zamieszkanego przez 38 milionów ludzi, to tak znikomy odsetek, że nie warto kruszyć kopii. Co innego te aborcje zdrowych ciąży – tego Jędrzejko znieść nie może. Zaczynam rozumieć, dlaczego uparcie używa określenia „dokonać” aborcji. W świecie, gdzie „specjaliści” pokroju Jędrzejko mają decydujący głos, zrobienie aborcji to faktycznie prawdziwy wyczyn. Jak dobrze, że z Aborcją Bez Granic możemy sobie aborcje po prostu <robić> bez lekarskiego oddechu na plecach.
Dzieciaki kontra potworki
Dr Socha, to lekarz, który wymiennie stosuje określenie 'płody’ i 'dzieciaki’ – dlatego trudno zorientować się kiedy mówi na temat noworodków, kiedy odnosi się do życia potencjalnego dziecka, a kiedy ma na myśli rozwój płodowy. Dla przykładu – o obumarciu płodu mówi, że to „zgon dzieciaka”. Dla niego jest to kontinuum, w którym osoba ciężarna występuje wyłącznie w roli załącznika. Jest tak wpatrzony w ekran ultrasonografu, że nie widzi nic poza tym ujęciem – umyka mu choćby fakt, że pacjentkami są osoby w ciąży. To podejście ma swoje upiorne konsekwencje: jednym jest to, że dobro osoby pacjenckiej automatycznie schodzi na drugi plan. Drugi skutek jest równie wstrząsający – nawet płody muszą postarać się, żeby zdobyć uznanie. Te zniekształcone i brzydkie, nie kwalifikują się już do kategorii „dzieciak”. W scenie wyciętej z pierwotnej wersji filmu dr Socha nazywa je „jakimiś potworkami”, odmawia im człowieczeństwa, a nawet związku z biologią. Dla mnie bomba, bo nie mam wątpliwości, że płód to nie jest osoba. Ale czy lekarz, który ma zgoła inne zdanie, nie popełnia takim hasłem ciężkiego samozaorania? Czy powtarza swój osąd osobom, które zdecydowały się na urodzenie takich dzieci? I czy jego potrzeby estetyczne biorą górę, gdy obcuje z osobami o nienormatywnych ciałach?
Tak się składa, że wady genetyczne nie są jedynym powodem zniekształceń anatomicznych – bywają efektem chorób i dotkliwych urazów, których doświadczamy na przestrzeni życia. Czy dr Socha jest jedną z tych osób, które zniesmaczone przechodzą na drugą stronę ulicy na widok osób z deformacjami ciała? Czy osoby z głębokimi zmianami wyglądu w podskokach udadzą się do lekarza, który pozwala sobie na oceny tego rodzaju? Bo jeśli straszenie wyglądem ma rację bytu w przypadku płodów-dzieciaków, to można się spodziewać, że komentarze na temat ludzi są w gabinecie równie surowe. Świetni ci nasi „eksperci” – jeden nienawidzi robić aborcji, a drugi brzydzi się popsutych płodów, choć niektóre z „potworków” przychodzą na świat z woli własnych matek. Tutaj kończy się możliwość poważnej rozmowy z panem Sochą, który daje popis odwróconego humanizmu. Jeśli wygląd ma mieć decydujące znaczenie dla selekcji płodów, to Kaja Godek właśnie znalazła potwierdzenie swoich tez o aborcji eugenicznej.
Otóż, doktorku, aborcja nie jest sposobem na oddzielenie „złych” i „dobrych” <dzieciaków>, a przy wadach embriopatologicznych naprawdę nie chodzi o fizjonomię płodu. Chodzi o wolność wyboru osoby ciężarnej, bez względu na to, czy zdecyduje się na aborcję, czy na urodzenie dziecka, które dr Socha uznaje za kuriozum natury. Gdzie u licha jest Komisja Etyki Lekarskiej, gdy jest potrzebna?
Trzeba płakać
W konstrukcji filmu pacjentki są traktowane instrumentalnie, co zresztą świetnie odzwierciedla ich rzeczywisty status w oczach lekarzy. Osobiste historie kobiet spadają na drugi plan, bo stają się jedynie punktem odniesienia do diagnoz i wywodów o płodach wystarczająco ułomnych, by ich aborcja nie kaleczyła lekarskich sumień.
No i muszą być łzy – bez łez nie ma w Polsce rozmowy o aborcji. To część aborcyjnej stygmy streszczająca się w haśle „aborcja to zawsze dramat”. Narracja filmu powtarza tę kompromisiarską przyśpiewkę. A skoro o przyśpiewkach mowa, to muzyka niestety nie pomaga filmowi wznieść się na sensowny poziom. Jest integralną częścią topornej manipulacji, polegającej na budowaniu grozy. Brak wiedzy lekarzy krzyżuje się z brakiem wrażliwości ekipy realizatorskiej, splatając się w filmowy kicz do potęgi.
Klamrą spinającą obraz jest łkanie anonimowej pacjentki, która dzieli się swoimi przeżyciami z dr Parzyńską. Ich wspólne sceny w gabinecie są celną, choć raczej niezamierzoną, metaforą relacji pacjent-lekarz w istniejącym, hierarchicznym systemie. Gdy pacjentka zanosi się płaczem, lekarka milczy i patrzy na nią nieruchomym wzrokiem. Ten brak kontaktu jest wymowny – przywodzi na myśl reakcję zastygania w odpowiedzi na zagrożenie. Nie ma tu empatycznego towarzyszenia ani wspierającej reakcji. Jest coś na kształt urzędniczego wysłuchiwania petentki. Idę o zakład, że nie o ten efekt chodziło twórcom.
„W filmie zobaczysz prawdziwe historie kobiet i ich rodzin”, zapowiadano w zbiórce. Wybór tych <prawdziwych historii> nie jest jednak przypadkowy – zaproszone do projektu ciężarne były rozsądne, w związkach, pod opieką ginekologiczną, ich ciąże były planowane i chciane. Z pewnością należy im się głos, co nie zmienia faktu, że ta selekcja jest sugestywna. Można powiedzieć z przekąsem, że to wręcz wzorowe pacjentki – istne marzenie lekarza abortera opowiadającego się za przesłanką embriopatologiczną. Nie ma w tym gronie kobiet z chorobą alkoholową, pracownic seksualnych, osób o niskim kapitale kulturowym, bo im w domyśle „należy się” co najmniej chore dziecko. Oczywiście za karę, bo aborcję robi się tylko w nagrodę. Trzeba uzbierać punkty moralności, poprawności i ogarnięcia, a do tego wyglądać tak smutno i bezradnie, by zasłużyć sobie na łaskawość lekarza. Dlatego od lat w gabinetach lekarskich odbywa się przedstawienie, w którym pacjentki obsadzone są w roli ofiar. Muszą wypaść wiarygodnie, aby przekonać fachowca, że naprawdę żałują utraty ciąży.
Pokazując wycinek aborcyjnej rzeczywistości, film odwołuje się do ludzkiej potrzeby kontrolowania innych – w tym przypadku do rozstrzygania o tym, kto zasłużył na aborcję. To kategoria, której nie stosuje się w obszarze praw człowieka. Jakże jaskrawym kontrastem jest tu podejście aktywistek aborcyjnych, które uznają i szanują autonomię jednostek. A skoro film miał przedstawiać historię kobiet i rodzin, dlaczego nie ma tam wzmianki o kobiecie, która potrzebowała aborcji, by uwolnić się od przemocy domowej? Ani o Justynie Wydrzyńskiej, która usiłowała jej pomóc?
Igrzyska cierpienia
Tym, co oburza nie mniej, niż fałszowanie rzeczywistości, jest uwłaszczanie się lekarzy na cudzej opresji. Film zawiera fałszywe informacje o prokuratorach dybiących na lekarzy, gdy faktycznie represje dotyczą wyłącznie aktywistek #JakJustyna i ludzi pomagających swoim bliskim – jak partner osoby w niechcianej ciąży, który kupił jej tabletki poronne. Tymczasem od 1993 roku, gdy wprowadzono zakaz przerywania ciąży (z trzema wyjątkami), żaden lekarz nie został skazany za przeprowadzenie aborcji. I trudno się dziwić – oni po prostu nie robią aborcji. W Polsce aborcje robi się z aktywistkami. Czym jest 107 zabiegów w oficjalnych statystykach z 2021 roku, w stosunku do 32 tysięcy (!) aborcji przeprowadzonych dzięki Aborcji Bez Granic?
Film skupia się na 2% wszystkich aborcji – pokazuje najbardziej skrajne przypadki, podczas, gdy znakomita większość aborcji wykonywana jest na zdrowych ciążach. To jest przemilczana prawda, która nie mieści się w lekarskich główkach. Omawiany przez nich „problem” jest zaledwie kroplą w morzu potrzeb w zakresie praw reprodukcyjnych. Ale medycy nie mają szerszej perspektywy. Zależy im jedynie na tym, by w spokoju uprawiać własny ogródek. Po uszy ugrzęźli w aborcyjnej stygmie, która pozwala im dzielić aborcje na lepsze i gorsze. Nie wiedzą, że choć każda aborcja jest inna, to żadna nie jest wyjątkowa.
Po decyzji trybunału Przyłębskiej lekarze zaczęli stawiać się w roli ofiar, choć od lat masowo posługują się klauzulą sumienia. To ona zmusza osoby w niechcianych ciążach do aborcyjnych wyjazdów za granicę – tam, gdzie ich prawa będą egzekwowane. Wśród nich są pacjentki ze stwierdzonymi wadami płodu i te, dla których ciąża stwarza zagrożenie życia i zdrowia. To nie jest tak, że przed wyrokiem pseudo-trybunału w 2020 roku wszystko było cacy. Agata Lamczak, której odmówiono pomocy, nadal nie żyje. Zmarła 29 września 2004 roku o 6:30. Nikt nie słyszał wtedy o Przyłębskiej, a lekarzom odpowiedzialnym za śmierć pacjentki nie spadł włos z głowy.
Nakłuwanie ego
W tym kontekście pojękiwania lekarzy, którzy czują się „zmuszani” do aborcji, to farsa. Dla nich urojoną stawką jest kariera zawodowa, a dla pacjentek – życie. Z badania fundacji STER (2017), przeprowadzonego wśród polskich ginekologów i ginekolożek wynika, że w kwestii aborcji kierują się konformizmem. W anonimowych wywiadach przyznają się, że nie zabierają głosu w publicznej debacie o aborcji, bo boją się utraty pracy i oceny kolegów. Tymczasem całe otoczenie prawne skonstruowane jest w Polsce tak, by chronić lekarzy, a nie ich karać. Odwrotnie, niż w przypadku aktywistek aborcyjnych.
Tym bardziej bulwersuje fakt, że prezeska fundacji Damy Radę, Anita Czarniecka, wniosła pozew o naruszenie dóbr osobistych, bo nie wytrzymała słusznej krytyki ze strony aktywistek pro choice. Oburzył ją tekst, że pieniądze na film, którego jest inicjatorką, zostały wyłudzone od ludzi przekonanych, że wspierają postępowy koncept. To fakt – w sieci nie brakuje rozgoryczonych komentarzy od osób, które wsparły produkcję finansowo. W tej sytuacji we własnym imieniu powtórzę krytyczny głos: zbieranie środków za pomocą fałszywych obietnic, że film będzie traktował o aborcji w ujęciu eksperckim, a potem pokazanie światu kolosalnego niewypału, traktuję jako wyłudzenie zaufania. To żerowanie na społecznej niewiedzy i lęku. A teraz czekam na pozew.
Nie mieści mi się w głowie, że ekipa filmowa chce ciągać po sądach aktywistki gwarantujące w Polsce aborcję. Ten gest pokazuje, że sceptycyzm wobec produkcji jest uzasadniony: jego twórcy naprawdę stoją w jednym rzędzie z ordusami robiącymi nagonkę na aborcjonistki.
Mam dla Was propozycję: zamiast tracić 45 minut na oglądanie kompromisiarskiego gniota nakręconego w obronie lekarskiego przywileju, zobaczcie dokument „Kryptonim Jane” („The Janes” 2022, reż. Tia Lessin, Emma Pildes) i przekonajcie się, że nie każda bohaterka nosi pelerynę. Z niecierpliwością czekam na dzień, w którym ukaże się film dokumentujący działalność Aborcyjnego Dream Teamu. Chcę oglądać dziennikarstwo rozwiązań, a nie kolejne reprodukcje aborcyjnej stygmy.